wtorek, 17 listopada 2009

Awers Rewersu.

  • FILM: REWERS, reż. Borys Lankosz, Polska 2009
Świetny przykład na to, że nazwanie czegoś czekoladą, nie oznacza jeszcze, że faktycznie będzie słodko. A film, chociaż i chwalony, i nagrodzony w Gdyni, we mnie wywołał bardzo mieszane uczucia. Do momentu, aż nie zajrzałam na stronę dystrybutora. Wtedy do mnie dotarło, z czym miałam problem. Ale po kolei.
Warszawa, lata pięćdziesiąte, chwilę przed śmiercią Stalina (1953). Sabina ma trzydziestkę na karku, pracuje w wydawnictwie i bardzo przepraszam za terminologię, ale jest starą panną i szarą myszką w jednej, skondensowanej postaci. (Skądinąd całkiem przekonująco zagranej przez Agatę Buzek.) Na swoje (nie)szczęscie mieszka z matką (Krystyna Janda) i babcią (Anna Polony), które nie ustają w poszukiwaniu dla niej, odpowiedniego kandydata na męża. I mniej więcej tutaj zaczyna się cały dramat, który oglądamy jako retrospekcję staruszki we współczesnej już nam Warszawie.

To nie tak, że film jest kiepski. Jest specyficzny i niestety dość ciężki. Owszem, sala się śmiała i chociaż zasadą jest, że publiczność ma zwyczaj wybuchać wesołością w najmniej odpowiednich momentach, tym razem wyjątkowo byliśmy zgodni. Ale to były pojedyncze sceny i dialogi, w trakcie których fabuła nieuchronnie zmierzała do poziomu Rodziny Adamsów i wybranych scen Makbeta. Nie, że oddzielnie coś mam im do zarzucenia. Ale w połączeniu, efekt był naprawdę makabryczny i patrząc z perspektywy na opowiedzianą nam historię, mamy wrażenie, że wpadliśmy do brudnej wody i chociaż rozpaczliwie staramy się wydostać na powierzchnię, nie możemy zaczerpnąć świeżego powietrza.
Nie bądźmy jednak bezmyślnymi widzami, którzy kupują tylko łatwą, lekką i przyjemną papkę. Dostrzeżmy zalety i kilka naprawdę dobrych pomysłów. Doceńmy świetnie oddane partyjne i inteligenckie realia, motyw ze złotą dolarówką czy niesamowitą mieszaninę kobiecej determinacji i desperacji, pochwalmy też rolę Dorocińskiego i jego koszmarne oświadczyny. Ciągle coś nie tak?

Olśnienie nastąpiło później, kiedy już naprawdę zła na samą siebie, nie mogłam ustalić, co mi właściwie nie pasuje i czy to co obejrzałam, było bardziej tragiczne czy bardziej przekombinowane. I właśnie wtedy, jak kanar w MPK, wyskoczył na mnie gatunek "Rewersu". Otóż drodzy Państwo, to była... Czarna komedia. Nie, nie powiem, że przełknęłam lekko tę informację. Raczej usiadłam jak stałam i zaczęłam się zastanawiać, czy już naprawdę jest ze mną tak źle, że jeśli nie powiedzą mi wcześniej, kiedy mam się śmiać, a kiedy klaskać, to będę błądzić jak dziecko we mgle. I pomimo miażdżącej samokrytyki, wyszło mi, że trochę im nie wyszło.
Skoro w zamyśle, kręci się coś co ma być nasycone humorem w kolorze hebanu, to nawet średnio rozgarnięty widz, powinien mieć szansę i możliwość dostrzeżenia tego humoru, bez czytania ulotek czy zapowiedzi w serwisach filmowych. Sam fakt, że coś ochrzci się mianem róży nie oznacza... I tak dalej. W tym wypadku, obawiam się, że rozczarowanie i zwątpienie, byłyby równie duże bez tej wiedzy, co razem z nią. O ile nie większe.


Ryzykując jeszcze przez chwilę obwołanie mnie mianem ignorantki o niewyrobionym guście filmowym, dodam, że więcej czarnego niż humoru, plus podkład tła, sprawiły, że bardziej jestem na nie, niż na tak. I nie, nie czepiam się źle dobranego gatunku. Raczej ogólnego wrażenia jakie wywarła na mnie całość. Ale tym razem, serdecznie zachęcam do obejrzenia i konfrontacji wrażeń. Bo może jednak nie jest aż tak źle? No i przede wszystkim dlatego, że Rzymianie nie mieli racji. O gustach warto dyskutować. ;)

poniedziałek, 26 października 2009

Baba o boksie

  • FELIETON
Nie, że jestem jakąś wielką zwolenniczką okładania się po ryj... twarzach, czy to za pieniądze czy za darmo. Ale jeśli walczy Gołota - oglądam zawsze. 
Wprawdzie doświadczenie pokazuje, że zdecydowanie nie powinnam tego robić, bo ewidentnie ciąży nade mną jakaś klątwa, nad którą tylko Małysz jest w stanie wzbić się na podium. Reszta niestety czując presję mojego badawczego spojrzenia, począwszy od naszej reprezentacji w piłce nożnej, przez Kubicę, a na siatkarzach kończąc nie wytrzymuje napięcia. W ten sposób nigdy nie widziałam żebyśmy wygrali jakiś mecz. I tak, denerwuje mnie to. Nie jestem ani zapalonym, ani nawet kibicem (kibicką?). Jestem natomiast patriotką, Sienkiewicz, powstania, świerzop, te klimaty. I moje serce krwawi za każdym razem kiedy "byliśmy blisko" (0:3), "dokładnie o to nam chodziło" (1:2), "to był przeciwnik, którego mogliśmy pokonać" (0:0), tylko "mieliśmy pecha" (0:8). Tym razem też krwawiło. I to podwójnie.

Czterdzieści milionów trenerów
Polityka, medycyna i sport, żelazne trio, nigdy nie wychodzące z mody. I tym razem w internecie zawrzało. Wieszanie psów na Gołocie to rozrywka uprawiana od dawna. A ja jakoś chłopa lubię, obejrzałam sporo walk z jego młodszych lat i przepraszam, ale widać nawet gołym, babskim okiem, że co jak co, ale  bić się potrafi. (Dla nie wierzących babskiemu oku - 41 zwycięstw, 33 przez nokaut, 8 porażek, 1 remis.) Że psychika, że nie te lata, że go wykorzystano, że dla forsy. Nie wiem tego i pewnie prawdę znają tylko ci, którzy znać ją mieli. Krzykaczom przypomnę tylko, że mówienie z pogardą o zawodowym boksie (właściwie jakimkolwiek zawodowym sporcie) w kontekście pieniędzy, to drodzy Państwo wybaczcie, ale śmiech na sali. Naprawdę ktoś przy zdrowych zmysłach, jest w stanie sądzić, że oni to robią dla przyjemności? Dla forsy to robią, jasne, że dla forsy, to jest ich praca i ich źródło utrzymania, to są zawodowcy, którzy poświęcili dla tego życie i szaleństwem jest sugerować, że zrobili to tylko i wyłącznie z miłości do wybranej dyscypliny. 

"Adamek jest najlepszy!"   
W tych skromny słowach zwycięzca sobotniej walki postanowił się zareklamować na koniec gali. Nie, nie przekonuje mnie ten pan ani trochę i przyznaję, że czekam z czystą złośliwością kiedy wystawią go przeciwko któremuś ze wschodnich "potworów" - Czagajewowi, Kliczce, a zwłaszcza mojemu ulubieńcowi - Wałujewowi (na zdjęciu). Wtedy ani tańczenie dookoła ringu, ani spieszenie się na poprawiny może nie wystarczyć. No ale dobrze, dobrze, był szybszy, lepszy, młodszy, bardziej dynamiczny. Co jednak ciągle nie zmienia faktu, że ma się ochotę powiedzieć - trochę pokory chłopcze. Ani tego, że szkoda Gołoty i że mało kto ma już szanse na wzbudzenie takiego sentymentu i takich emocji. Szkoda też, że tyle razy ocierając się o tytuł mistrza świata, nigdy go nie zdobył. I już chyba raczej niestety nie zdobędzie. A Adamek? No cóż, pożyjemy, zobaczymy. 

Na otarcie łez 
Z tego wszystkiego zapomniałam o trzecim bohaterze sobotniego wieczoru - Krzysztofie-kamiennej-twarzy-Ibiszu. Ale przynajmniej nie gotował dla przyjaciół...

wtorek, 13 października 2009

Za chwilę dalszy ciąg programu

  • FELIETON
Na półce czeka "Historyk" E. Kostova, "Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet" S. Larssona, "Kapłanka w bieli" T. Kanavan i niedokończona autobiografia Nurowskiej jej pióra "Księżyc nad Zakopanem". To znaczy, ja ciągle nie mogę dokończyć czytać, bo autorka - jak najbardziej skończyła ją pisać. Zestaw taki rzekłabym, zdecydowanie przyjemny, a ja nie mam czasu, żeby się w nim rozsmakować. Nawiasem mówiąc, zawsze do szaleństwa doprowadzali mnie ludzie mówiący, że nie czytają, bo nie mają czasu. Była to dla mnie beznadziejna wymówka i brak odwagi, żeby powiedzieć - nie, właściwie nie czytam, bo nie za bardzo to lubię. Wyrosłam już z orzekania spiżowym tonem, że to kalectwo duszy i umysłu. Łatwiej mi zaakceptować - że ktoś ma inne pasje w życiu od pochłaniania kolejnych książek, niż zasłanianie się brakiem wolnej chwili. I teraz sama nieszczęsna utkwiłam w punkcie, kiedy zamiast literatury z fabułą, wybieram tę fachową. Ale mam nadzieję, ze to chwilowe, absolutnie chwilowe. Kwestia przystosowania.  

Jak zabić Hitlera czyli tylko świnie siedzą w kinie  
Na dużym ekranie widziałam ostatnio "Bękarty wojny" Tarantino - polecam z czystym sumieniem, i nie, to nie jest wbrew pozorom - ani film wojenny w klasycznym znaczeniu tego słowa, ani film o chłopakach Brada Pitta. Jutro "Przerwane objęcia" Almodovara - i mam nadzieję, że filmweb.pl nie kłamie - ma być zmysłowy thriller! ;)
Na małym ekranie z kolei, dopadł mnie w końcu polecany długo i uparcie przez Pewnego Pana - "Czas Honoru". Telewizja Polska jest jaka jest, jest też "prawda czasu i prawda ekranu", ale bez względu na to, jak wiele niedociągnięć historycznych znajdą w nim eksperci i jak wiele kubłów pomyj wyleją nań zawsze niezadowoleni internauci, muszę powiedzieć, że to naprawdę kawałek wciągającego i wzruszającego kina. Z historią w tle i na pierwszym planie. Nie bać się opatrzonych twarzy - i Igor z "Na Wspólnej", i podkomisarz Marek z "Kryminalnych" / naczelny amant polskich komedii romantycznych i zbuntowany Michał z "Klanu" mówiąc kolokwialnie - dają radę.  

Obrona Częstochowy  
Jeszcze słowo o spłycaniu polskiej historii i podawania jej w komercyjnej, popkulturalnej formie. To nie jest złe, nie jest naganne, nie powinno być tępione - wręcz przeciwne. Jeżeli ktoś ma potencjał, żeby zapoznać się bliżej z przeszłością własnego kraju, to i tak to zrobi, produkcja telewizyjna z pewnością mu w tym nie przeszkodzi. Serial może być dobrym bodźcem, łatwiej sięgnąć po historię drugiej wojny światowej, kiedy "widziało" się kawałek codzienności tamtych czasów. Nawet jeśli podkolorowany i doprawiony, nawet jeśli ładnie opakowany i sprzedawany raz na tydzień. Natomiast ci, którzy nie mają takiej inklinacji, albo zwyczajnie nie obejrzą, albo właśnie - przynajmniej obejrzą. Rzuciło mi się w oczy na jakimś forum, że to "historia Cichociemnych dla gospodyń domowych". Nawet jeśli - niech gospodynie domowe nie będą skazane tylko na tysiąc pięćset osiemnasty odcinek losów modnych na sukces w wielkim mieście albo w nieśmiertelnej serialowej Warszawce. Chociaż, nomen omen, tutaj też Warszawa w roli głównej. Ale taka, która nie drażni, tylko wzrusza i wzbudza lęk o swoje losy. Zdecydowanie nie ma tutaj ani przegranych, ani tego złego, co by na dobre nie wyszło.  

Sto procent jesieni  
Poza tym, Noble rozdane, jesień zgłupiała, a ja pozdrawiam serdecznie. :)

wtorek, 29 września 2009

Szmira nad Rozlewiskiem

  • MAŁGORZATA KALICIŃSKA "DOM NAD ROZLEWISKIEM", Zysk i S-ka, 2006

Niby już dawno po obiedzie, ale jako, że w następną niedzielę TVP ma zamiar zaserwować serial na podstawie tejże pozycji, a ja ostatnio miałam ją w rękach, niech będzie na początek. Kategoria: literatura kobieca. Grupa czytelniczek: najlepiej po. Po czterdziestce, po przejściach, po południu. Mogło być: wzruszająco, zabawnie, refleksyjnie i życiowo. Jest: żenująco, niespójnie i niestety mało apetycznie.

Małgosia ma pracę w agencji reklamowej, zasobne konto, głupiego męża, mądrą córkę i metrykę sprzed 1960 roku. Nie wyrabia trochę na zakrętach, ale stara się jak może. Do czasu kiedy ktoś postara się bardziej niż ona i z obiecującej kariery zostaje smętne wspomnienie oraz galopująca depresja. Mąż nagle okazuje się tylko współlokatorem, a bohaterka sama ze sobą za bardzo nie może wytrzymać. Za ciepłą poradą teściowej postanawia "zrobić coś ze swoim życiem" i "zacząć od początku". Poza wskoczeniem do łóżka paru przypadkowym facetom, jest to odnowienie kontaktu z matką, która zniknęła z jej życia bardzo dawno temu.

Jakkolwiek naiwnie, schematycznie i banalnie nie brzmi ten krótki opis, naprawdę "najlepsze" dopiero przed nami. Bo o ile po stu pierwszych stronach, można się jeszcze łudzić, że jakoś się to wszystko rozkręci, dalej jest już tylko gorzej, jeszcze gorzej i coraz gorzej. Warszawa jest zła, więc trzeba ją zostawić. Mazury są dobre, więc trzeba na nich zamieszkać. Mama przyjmuje z otwartymi ramionami, w końcu od tego jest mamą, a trzydzieści lat przerwy w znajomości znika jak "sen jaki złoty" i w atmosferze ogólnej miłości, sielanki i zrozumienia, nasza bohaterka rozpoczyna poszukiwanie samej siebie, sensu świata i idealnego przepisu na żeberka w miodzie. Oszczędzę miłosiernie dalszego streszczenia fabuły, nie tyle, żeby nie zdradzać jej szczegółów, co nie dobijać już wrażliwszych literacko.

"Marysiu! Złap się za cipkę!"

Zwolenniczki, porównują książki Kalicińskiej (bo są też dwa dalsze tomy) do twórczości Szwai czy Grocholi. Na miejscu, szczególnie tej ostatniej, naprawdę poczułabym się urażona. Język jest prymitywny, przykro potoczny i męczący. Przewidywalność tak duża, że moja koleżanka, kiedy tylko przeczytała, że jedna z bohaterek jest w ciąży przysłała mi wiadomość: "Zobaczysz, na końcu będzie poród na kuchennym stole, ze smakowitymi fizjologicznymi opisami". Nie pomyliła się niestety ani trochę. Był.

Nie jestem jakoś przesadnie pruderyjna, nie mogłam jednak wyjść z szoku, bo przeczytaniu tego, co typowa wyzwolona matka Polka mówi do swojej córki na widok bociana. Od tych wszystkich "cipć" i "wzwodów jak wieża Eiffla" naprawdę robiło się niesmacznie. Sytuacji nie ratowały nawet, podobno całkiem udane, przepisy na różne specjały. Może dlatego, że okraszane grubo "mądrościami" głównej bohaterki, według której nic tak nie pomaga w odnalezieniu sensu życia jak kilka kilogramów nadwagi i połamane paznokcie? (Tak, jej głupota niestety nie rozbraja, a denerwuje.) A może dlatego, że tak bardzo widać na siłę tworzony nastrój i klimat, o przepraszam - "klimacik", który zamiast wyciszać i wciągać - budzi politowanie i zmieszanie?

Czytać czy nie czytać?

Zaryzykuję, że wiem, co autorka miała na myśli. To mogła być naprawdę wciągająca (o)powieść. Że mało ambitna, naiwna i banalna? Nie każda książka musi być arcydziełem literatury światowej, a życie miewa w zwyczaju pisywać jeszcze bardziej oklepane scenariusze. Mogło być nostalgicznie, pokrzepiająco i romantycznie. Ot kolejne przyjemne czytadło na jesienne popołudnie. Mogło być, tylko, że niestety nie wyszło. Chociaż nie istnieje, i całe szczęście, wzorzec "dobrej książki" w Muzeum Miar i Wag pod Paryżem, są książki po prostu źle napisane. I na tym poprzestańmy. Kto nie wierzy, może oczywiście sam sprawdzić. Z tym, że zdecydowanie nie warto.

Ocena: 3/10 Jedynym zdaniem: Nie, nie, nie, nie, nie, nie, nie...

Na dobry początek

  • DZIEŃ DOBRY BARDZO
Okrutna i zarazem banalna prawda jest taka - nie ma możliwości, żeby ktokolwiek zdążył przeczytać w swoim życiu, wszystkie książki, które chciałby przeczytać. Myśl niestety nie moja, ale porażająco trafna. I nie ma tu nawet za bardzo z czym polemizować. Biorąc pod uwagę fakt, że mam zwyczaj wracać do niektórych lektur po kilka razy, jestem koszmarnie zacofana. Właśnie, miało być o mnie. No więc, co jakiś czas z nałogu czytania i przymusu pisania, będę tu o zaglądać i o książkach rozprawiać. Między innymi. Bo docelowo znając siebie, będzie mniej lub bardziej, ale zawsze kulturalnie. Okaże się. Poznamy się lepiej (nieśmiertelne - powiedz mi co czytasz, a powiem ci kim jesteś), polubimy, albo i nie. Tak czy siak - witam serdecznie u Lyteratki. :)