- MAŁGORZATA KALICIŃSKA "DOM NAD ROZLEWISKIEM", Zysk i S-ka, 2006
Niby już dawno po obiedzie, ale jako, że w następną niedzielę TVP ma zamiar zaserwować serial na podstawie tejże pozycji, a ja ostatnio miałam ją w rękach, niech będzie na początek. Kategoria: literatura kobieca. Grupa czytelniczek: najlepiej po. Po czterdziestce, po przejściach, po południu. Mogło być: wzruszająco, zabawnie, refleksyjnie i życiowo. Jest: żenująco, niespójnie i niestety mało apetycznie.
Małgosia ma pracę w agencji reklamowej, zasobne konto, głupiego męża, mądrą córkę i metrykę sprzed 1960 roku. Nie wyrabia trochę na zakrętach, ale stara się jak może. Do czasu kiedy ktoś postara się bardziej niż ona i z obiecującej kariery zostaje smętne wspomnienie oraz galopująca depresja. Mąż nagle okazuje się tylko współlokatorem, a bohaterka sama ze sobą za bardzo nie może wytrzymać. Za ciepłą poradą teściowej postanawia "zrobić coś ze swoim życiem" i "zacząć od początku". Poza wskoczeniem do łóżka paru przypadkowym facetom, jest to odnowienie kontaktu z matką, która zniknęła z jej życia bardzo dawno temu.
Jakkolwiek naiwnie, schematycznie i banalnie nie brzmi ten krótki opis, naprawdę "najlepsze" dopiero przed nami. Bo o ile po stu pierwszych stronach, można się jeszcze łudzić, że jakoś się to wszystko rozkręci, dalej jest już tylko gorzej, jeszcze gorzej i coraz gorzej. Warszawa jest zła, więc trzeba ją zostawić. Mazury są dobre, więc trzeba na nich zamieszkać. Mama przyjmuje z otwartymi ramionami, w końcu od tego jest mamą, a trzydzieści lat przerwy w znajomości znika jak "sen jaki złoty" i w atmosferze ogólnej miłości, sielanki i zrozumienia, nasza bohaterka rozpoczyna poszukiwanie samej siebie, sensu świata i idealnego przepisu na żeberka w miodzie. Oszczędzę miłosiernie dalszego streszczenia fabuły, nie tyle, żeby nie zdradzać jej szczegółów, co nie dobijać już wrażliwszych literacko.
"Marysiu! Złap się za cipkę!"
Zwolenniczki, porównują książki Kalicińskiej (bo są też dwa dalsze tomy) do twórczości Szwai czy Grocholi. Na miejscu, szczególnie tej ostatniej, naprawdę poczułabym się urażona. Język jest prymitywny, przykro potoczny i męczący. Przewidywalność tak duża, że moja koleżanka, kiedy tylko przeczytała, że jedna z bohaterek jest w ciąży przysłała mi wiadomość: "Zobaczysz, na końcu będzie poród na kuchennym stole, ze smakowitymi fizjologicznymi opisami". Nie pomyliła się niestety ani trochę. Był.
Nie jestem jakoś przesadnie pruderyjna, nie mogłam jednak wyjść z szoku, bo przeczytaniu tego, co typowa wyzwolona matka Polka mówi do swojej córki na widok bociana. Od tych wszystkich "cipć" i "wzwodów jak wieża Eiffla" naprawdę robiło się niesmacznie. Sytuacji nie ratowały nawet, podobno całkiem udane, przepisy na różne specjały. Może dlatego, że okraszane grubo "mądrościami" głównej bohaterki, według której nic tak nie pomaga w odnalezieniu sensu życia jak kilka kilogramów nadwagi i połamane paznokcie? (Tak, jej głupota niestety nie rozbraja, a denerwuje.) A może dlatego, że tak bardzo widać na siłę tworzony nastrój i klimat, o przepraszam - "klimacik", który zamiast wyciszać i wciągać - budzi politowanie i zmieszanie?
Czytać czy nie czytać?
Zaryzykuję, że wiem, co autorka miała na myśli. To mogła być naprawdę wciągająca (o)powieść. Że mało ambitna, naiwna i banalna? Nie każda książka musi być arcydziełem literatury światowej, a życie miewa w zwyczaju pisywać jeszcze bardziej oklepane scenariusze. Mogło być nostalgicznie, pokrzepiająco i romantycznie. Ot kolejne przyjemne czytadło na jesienne popołudnie. Mogło być, tylko, że niestety nie wyszło. Chociaż nie istnieje, i całe szczęście, wzorzec "dobrej książki" w Muzeum Miar i Wag pod Paryżem, są książki po prostu źle napisane. I na tym poprzestańmy. Kto nie wierzy, może oczywiście sam sprawdzić. Z tym, że zdecydowanie nie warto.
Ocena: 3/10
Jedynym zdaniem: Nie, nie, nie, nie, nie, nie, nie...